Eugeniusz Andrejuk, MSZ fot. Piotr Sumara, 4 grudnia 2020

#CzasyChwały. Władysław Pałaszewski: pokochałem siatkówkę

Zawodnik, a następnie szkoleniowiec. Po zakończeniu kariery trenerskiej został sędzią siatkarskim, pełnił także funkcje kwalifikatora i komisarza zawodów. Nie ma siatkarskiej roli, z której Władysław Pałaszewski nie wywiązałby się w mistrzowski sposób. Przez lata związany z Wrocławiem, a w 1981 został wybrany najlepszym trenerem Dolnego Śląska w Plebiscycie "Słowa Polskiego", a w 2003 uhonorowano go miejscem w Alei Gwiazd Polskiej Siatkówki w Miliczu.

pzps.pl: Dlaczego siatkówka, a nie piłka ręczna lub koszykówka, w których Wrocław przez długie lata dominował w Polsce?
Władysław Pałaszewski:
Kończyłem Akademię Wychowania Fizycznego i namawiali mnie na piłkę ręczną i inne gry, a ja zakochałem się w siatkówce i od tego czasu jestem z nią do dzisiaj. W różnych formach, ale jestem z nią związany na zawsze.

Co ta „baba”, czyli siatkówka miała sobie, że cię przyciągnęła?
Przede wszystkim grałem w siatkówkę. Najpierw w AZS Wrocław, później w Gwardii Wrocław. Byłem w reprezentacji Polski na mistrzostwach świata w 1962 roku w Moskwie. A największym moim osiągnięciem było sędziowanie finału olimpijskiego w Montrealu. Byłem arbitrem meczu Związku Radzieckiego z Japonią. Siatkówkę pokochałem dlatego, że był to czysty sport, bez kontuzji, złośliwości, agresji. Była to dyscyplina bezkontaktowa. To mnie ujęło najbardziej.

Dlaczego udał się Pan do AZS-u, a nie do wielkiego wówczas Śląska Wrocław, w którego "cieniu była cała Polska"?
Teraz już nikt nie pamięta, że kiedyś w lidze na 12 zespołów było dziewięć AZS-ów, w tym wrocławski, krakowski, łódzki, warszawski. Później doszedł AZS Olsztyn, który odnosił wiele sukcesów. Tak to było z siatkówką we Wrocławiu. Cieszę się bardzo, że Krzysztof Jańczak wziął się dzisiaj za męski zespół Gwardii i powoli odbudowuje siatkówkę męską w moim mieście. Jest nadzieja, że wrócą do najwyższej klasy rozgrywkowej. A jest to moje marzenie, chociaż ze względu na stan zdrowia nie chodzę już na mecze we Wrocławiu. Oglądam uważnie mecze w telewizji, dzięki sprezentowanemu przez dzieci ipadowi śledzę codzienne wiadomości sportowe w internecie.

Ostatnio nie wszystkie wiadomości są wesołe.
Niestety ostatnio bardzo przykra sprawa, wiele osób związanych z siatkówką, których znałem zmarło. Panowie prezesi  Tadeusz Sąsara, Stanisław Romański, ostatnio Benek Krysik, ostatni z trenerów który prowadził reprezentacje brązowych medalistek olimpijskich z Meksyku.

Wspomniał Pan o twoim udziale w mistrzostwach świata w 1962 roku. Mieliśmy wtedy bardzo dobrych siatkarzy, ale sukcesów nie udało się osiągnąć. Dlaczego na pierwszy medal musieliśmy czekać do 1967 roku?
Tak niestety było. Drużyna była dobra. Mieliśmy wspaniałych siatkarzy: Rutkowskiego, Sierszulskiego, Siwka. Jechaliśmy bez określonego celu. W Moskwie, mimo że nie byłem podstawowym graczem cały czas pilnowałem zawodników, żeby się dobrze sprawowali, żebyśmy zdobyli medal. Niestety  zajęliśmy szóste miejsce, chociaż nasze możliwości były dużo większe.

Czemu zawdzięczamy późniejsze sukcesy?
Wszystko ruszyło za Jurkiem Wagnerem, który w tym czasie też był zawodnikiem i wiedział co było potrzebne.To, że mówił, że zdobędą mistrzostwo olimpijskie i mistrzostwo świata nie było zarozumiałością. On chciał, żeby zespół wyzbył się przekonania, że nic im nie wychodzi. Dzięki niemu zawodnicy pozbyli się kompleksów. Nie wszyscy go rozumieli, a on miał cel do którego wytrwale dążył. Szkoda, że wcześnie odszedł. Wiele mógł siatkówce pomóc, już nie jako trener,  ale jako działacz, fanatyk siatkówki.

Pamięta Pan wielu prezesów polskiej siatkówki. Których szczególnie Pan zapamiętał?
Stasia Romańskiego. Razem byliśmy na mistrzostwach świata oraz igrzyskach. To był wspaniały człowiek. Trzymał stronę zawodników, trenerów. Benek Krysik  wspominał, że gdy na olimpiadę kosztem zawodniczki miał pojechać działacz partyjny Staszek się na to nie zgodził i dopiął swego. Jego przedwczesna śmierć sprawiła mi olbrzymią przykrość.

Od kogo czerpaliście wzorce w tamtych czasach?
W tym czasie potęgami były ZSRR, Czechosłowacja, Bułgaria, potem doszło NRD i Japonia w żeńskiej siatkówce. Japonki imponowały grą obronną, wszyscy próbowali ich naśladować.

Igrzyska w Montrealu były pierwszymi po Monachium, gdzie doszło do zamachu terrorystycznego. Czy pamięta Pan jakieś specjalne środki bezpieczeństwa w 1976 roku?
W Montrealu po raz pierwszy kontrola była wszędzie. Mimo, że jako sędzia miałem paszport olimpijski nie unikałem przeszukań i okazywania identyfikatora na każdym kroku. Tłumaczono nam, że chodzi o dobro i bezpieczeństwo zawodników i trenerów. Wojsko i policja kanadyjska byli świetnie zorganizowani i mimo oporu na przykład Rosjan, którzy podczas meczów organizowali wiece protestacyjne, robili swoje. Mnie dzięki interwencji trenera Wagnera udało się wejść na teren wioski olimpijskiej.

Odnosił Pan sukcesy jako trener klubowy. Na początku lat siedemdziesiątych szkolił siatkarzy Resovii, wówczas jednego z najlepszych klubów w Europie. Jak to Pan wspomina?
To był doskonały zespół. Chłopaki szanowali się, odwiedzali się prywatnie. Wszystko szło zgodnie z hasłem jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Reżyserem wszystkiego był Staszek Gościniak, który tak rozdzielał piłki, że atakujący kończyli większość piłek bez bloku. Rzeszów żył sportem, ale głównie siatkówką. Na mecze przychodzili wszyscy, łącznie z księdzem i przewodniczącym komitetu partii.

Dekadę później poprowadził Pan do trzech mistrzostw Polski Gwardię Wrocław. Jaka to była drużyna?
To był pierwszy zespół, który trenował dwa razy dziennie. Kłos, Jarosz, Łasko, Ciaszkiewicz i Skup ćwiczyli więcej niż inni. Tworzyli trzon reprezentacji Polski. Zapewniliśmy im we Wrocławiu doskonałe na tamte czasy warunki, które wykorzystali. Maciek Jarosz czasami komentując mecze w telewizji wspomina czasy Gwardii, nie zapomina o mnie, co jest bardzo miłe. A nie był to zawodnik łatwy w prowadzeniu.

O tytuły rywalizowaliście z Legią Warszawa trenowaną przez Jerzego Huberta Wagnera.
Graliśmy i wygrywaliśmy z nimi najważniejsze mecze. Jurek powiedział: „ Pałasz, ty masz lepszych zawodników”. Zaproponowałem mu wyliczankę. Wymienialiśmy zawodnika po zawodniku. Wójtowicz czy Łasko? I tak dalej, dopiero gdzieś przy czwartej parze stwierdziliśmy, że mój siatkarz jest lepszy. Jurek przyznał mi rację.

Jakie było zainteresowanie siatkówką w tamtym czasie?
Gdy graliśmy w halce na ulicy Nowotki, która była bardzo wysoka ale nie mieściła wielu kibiców, to wejście na mecz było bardzo trudno. Część ludzi oglądała mecze zza filarów niewiele widząc, ale kibicując z całych sił. Moim zdaniem brak hali z prawdziwego zdarzenia przyczynił się do upadku siatkówki we Wrocławiu.

Jak ocenia Pan dzisiejszą siatkówkę? Jak bardzo różni się od tej z lat siedemdziesiątych?
Jest dzisiaj naszym sportem narodowym. Oczywście zmieniły się przepisy i taktyka, a gra stała się coraz szybsza. A Wrocław? Był kiedyś stolicą gier. Byliśmy wielokrotnymi mistrzami kraju w koszykówce, czy piłce ręcznej, ale siatkówka była zawsze w czołówce.

www.pzps.pl to oficjalny serwis Polskiego Związku Piłki Siatkowej