Eugeniusz Andrejuk, Mariusz Szyszko, 15 stycznia 2021

#CzasyChwały: Wiktor Krebok: w Atlancie nie byliśmy w stanie więcej wygrać

Reprezentacja Polski pod wodzą trenera Wiktora Kreboka w 1996 roku wywalczyła po szesnastu latach przerwy olimpijski awans. Jednak w igrzyskach w Atlancie jego podopieczni przegrali wszystkie mecze.

pzps.pl: Jak trafiłeś do tej zabawy która nazywa się siatkówką?
Wiktor Krebok:
Mieszkałem w Bielsku-Białej dwieście metrów od sali sportowej Technikum Mechanicznego w którym sport był bardzo rozwinięty. Trenowały w niej między innymi siatkarki, które grały w pierwszej lidze. I na trening tych siatkarek trafiłem któregoś jesiennego, deszczowego dnia, gdy nie mogliśmy grać na zewnątrz. Wyłowiła mnie z grupy ówczesna najlepsza siatkarka Mirosława Zakrzewska-Kotula i zaczęła ze mną odbijać piłkę. Trochę śmiesznie to wyglądała, bo miała ponad 180 centymetrów wzrostu i była dużo wyższa ode mnie. W tym samym czasie siatkarze Włókniarza mieli problemy z rozgrywającym, którego zawiesili po awanturze z sędziami. Trener zobaczył jak odbijam i zaproponował mi wyjazd na mecz z drużyną. To była dla mnie gehenna. Miałem 16 lat i musiałem wystawiać chłopom trzydziestoletnim. Nie wiedziałem jak się do nich zwracać na boisku, każda wystawa z której atak był zepsuty była krytykowana. Gra w drugiej lidze trwała aż do mojej matury, po której powołano mnie do wojska w Jeleniej Górze. Był tam klub siatkarski Polonia. Grali w trzeciej lidze dolnośląskiej i chcieli żebym z nimi zagrał. Gdy zgłosiłem to mojemu kapralowi w jednostce, to w nagrodę przez tydzień zamiatałem korytarze w koszarach. Po tygodniu jednak dostałem zezwolenie na grę i tak to się zaczęło.

Jak wyglądała siatkarska rzeczywistość lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku?
To był bardzo trudny okres. Jeździliśmy na mecze pociągami, często z kilkoma przesiadkami. Woziliśmy ze sobą piłki, trochę łatwiej było, gdy zaczęliśmy podróżować autobusami. Żywiliśmy się w barach mlecznych i restauracjach dworcowych, gdzie było zresztą bardzo drogo jak na tamte czasy. W hotelach mieszkaliśmy w kilkuosobowych pokojach często ogrzewanych piecami kaflowymi. W nocy gdy ogień przygasał, marzliśmy. Przeżyliśmy kilka zmian przepisów gry w siatkówkę. Na początku linia środkowa boiska była święta. Nie można było jej dotknąć. Zabronione było przełożenie rąk przy bloku, który był też liczony jako pierwsze odbicie. Serwowało się z jednej trzeciej boiska, nie było antenek, blokowano zagrywkę,  nie można było przyjmować sposobem dolnym. Na początku lat sześćdziesiątych pierwsi zaczęli tak odbierać piłkę siatkarze GKS Katowice i było to bardzo mocno krytykowane. Różnie bywało z przestrzeganiem ustawienia na boisku, sędziowie mieli problem z kontrolowaniem rotacji. Piłki były skórzane i dużo mocniej pompowane niż dzisiaj. Polacy byli mistrzami wbijania gwoździ z krótkiej na rozgrzewce. W najwyższej hali Gwardii Wrocław Tomek Wójtowicz dobijał piłką do siatek zawieszonych pod sufitem.

Kiedy zostałeś trenerem?
W 1973 roku zostałem trzecioligowego zespołu w Bielsku. Przez pierwsze sezony na zmianę awansowaliśmy i spadaliśmy. Dzięki Hubertowi Wagnerowi, który wymógł wprowadzenie obowiązku gry trzech siatkarzy poniżej 25 lat w pierwszej szóstce  nasz los się zmienił. Mieliśmy bardzo młody zespól i nie musieliśmy na siłę wpuszczać do gry młodych.  Utrzymywaliśmy się w drugiej lidze. Później, na początku lat osiemdziesiątych otrzymałem od pana Bednaruka propozycję trenowania dziewczyn z BKS Bielsko. Dla mnie był to straszny szok, brak dynamiki, długie akcje. To była dla mnie inna siatkówka. Gdy otrzymałem propozycję z męskiego zespołu Beskidu Andrychów nie wahałem się ani chwili. To były piękne czasy. Zajęliśmy czwarte miejsce w lidze za takimi firmami jak Gwardia Wrocław, Legia Warszawa czy AZS Olsztyn. Mała hala w Andrychowie pękała w szwach. Ludzie wisieli na rusztowaniach, tłum rozstępował się gdy nasz siatkarz szedł na zagrywkę. Przed przeciwnikami nie, musieli serwować tuż zza linii. Osiągnęliśmy najlepszy wynik w historii.

Twoim największym sukcesem klubowym było zdobycie Pucharu Polski wiele lat później.
To był efekt kilkuletniej pracy. Zbudowaliśmy we Włókniarzu silny zespół. Grali tam: Grzegorz Wagner, Wadim Piwowarow, Wiesław Popik, Zdzisław Jabłoński, Rafał Kwasowski. Po awansie do Serii A odpadliśmy w półfinale z AZS Olsztyn i uważam, że nasz triumf w częstochowskim finale Pucharu Polski nie był sensacją. Gospodarze nie spodziewali się, że przyjadą jacyś chłopcy z gór i ich zleją. Wszystko mieli już przygotowane na fetowanie sukcesu, a my rozbiliśmy ich zagrywką i blokiem. Puchar odebraliśmy w wielkim zamieszaniu, częstochowscy kibice nie mogli zrozumieć jak ich zespół mógł przegrać ten finał.

Cofnijmy się do czasów gdy byłeś asystentem w kadrze trenera Huberta Jerzego Wagnera.
W 1983 roku po dobrym sezonie w Andrychowie Wagner zaproponował mi pracę w roli asystenta w reprezentacji Polski. Było nas dwóch, Jan Ryś i ja. Janek specjalizował się w grach i zabawach ruchowych. Był kopalnią pomysłów, wykorzystywał każdy napotkany przedmiot do wymyślania nowych form aktywności i treningu. Ja zajmowałem się treningiem gry obronnej. Pracowaliśmy bardzo fajnie, mieliśmy wtedy bardzo silną ekipę. Niestety, nie pojechałem na mistrzostwa Europy w 1983 do Berlina. Gdy byłem trenerem kobiet w Bielsku podczas wyjazdu na zachód dwie zawodniczki zostały za granicą. Mimo, że byłem niewinny zatrzymano mi paszport na kilka lat i srebrny medal mistrzostw Europy mi uciekł.

Na igrzyska olimpijskie do Los Angeles też nie pojechałeś.
O decyzji bojkotu igrzysk dowiedzieliśmy się podczas zgrupowania w Font Romeu. To była dla nas katastrofa, mieliśmy zespół na medal igrzysk, a przez decyzje polityczne zostaliśmy w domu. To był koniec tej reprezentacji i mojej ówczesnej pracy w kadrze.

Na siatkówkę jednak nie obraziłeś się.
Działałem cały czas w PZPS. Byłem członkiem prezydium, przewodniczącym Rady Trenerów. W tamtych czasach przewodniczący Rady często zostawał trenerem reprezentacji. Tak było z Ryszardem Krukiem i tak się stało w moim przypadku. Zostałem trenerem w 1993 roku. To był trudny okres. Po mistrzostwach Europy w 1983 roku i rezygnacji z Los Angeles skończyła się polska siatkówka. Kto mógł wyjeżdżał za granicę, zostało nas w Polsce tylko kilku wariatów, pasjonatów siatkówki. Nie było z kim i gdzie grać. Nie było sal gdzie mogła trenować reprezentacja. W Spale dyrektor Tomkowski kupił sieci rybackie którymi otoczyliśmy boisko na środku sali lekkoatletycznej aby nie uciekały nam piłki. Siatkówka nikogo nie interesowała. Byliśmy na peryferiach.

Mimo tych trudności zdecydowałeś się na objęcie funkcji trenera kadry.
Przyjąłem propozycję pod warunkiem, że będę prowadził reprezentację do igrzysk w Sydney w 2000 roku. Zarząd zgodził się na to i zabrałem się do roboty. Nie spotkało się to z entuzjazmem starszych zawodników. Traktowali mnie jak kata. Postanowiłem trenować trzy razy dziennie, w soboty i niedziele też. Efekty przyszły bardzo szybko. Wygraliśmy kilka zagranicznych turniejów towarzyskich, z mistrzostw Europy w Grecji wróciliśmy z szóstym miejscem i kwalifikacją do kolejnych mistrzostw. Pracowaliśmy pod kątem przygotowań do Sydney. W pewnym momencie dowiedzieliśmy się, że któryś z zespołów afrykańskich lub azjatyckich zrezygnował z udziału w kwalifikacjach do igrzysk w Atlancie i nasza reprezentacja dostała szansę gry w ostatnim turnieju interkontynentalnym w greckim Patras. Pojechaliśmy tam jak łachmaniarze z dwoma kompletami meczowymi i parą butów. Nikt nie brał naszego ewentualnego awansu poważnie. W pierwszym meczu graliśmy z gospodarzami. Sety wygrywaliśmy na zmianę. W piątej partii Grecy prowadzili 14:12. Tam był taki zawodnik Giourdas, umówiłem się z Krzyśkiem Stelmachem, że zablokuje mu przy piłce meczowej skos. Udało się go zablokować, w kolejnym ataku uderzył w dolną siatkę i w efekcie wygraliśmy do 14. To było 3 maja 1996 roku o godzinie 21.30. Mam to zanotowane. Nazajutrz graliśmy z Hiszpanią, z którą wygraliśmy 3:1. Ostatni mecz o awans wygraliśmy z Japonią, wyrzucając ich po raz pierwszy z igrzysk. Japończycy nie mogli zrozumieć, jak tak zacofana reprezentacja, bez statystyków mogła ich ograć. Sprawiliśmy ogromną niespodziankę. No i rozpoczęło się pompowanie balonu, że musimy zdobyć medal.

Jak z perspektywy czasu widzisz to niepowodzenie?
Nie zgadzam się z określeniem „niepowodzenie”. Mam ogromny żal do dziennikarzy, którzy zrobili z nas potworów, idiotów. Zamiast hołubić tych zawodników, którzy awansowali do igrzysk po 16 latach od razu dostawaliśmy w pysk. Kiedy w telewizji stanąłem za członkami mojego sztabu, dla których nie było miejsca w ekipie olimpijskiej, stałem się wrogiem publicznym. Nikt nie chciał ze mną gadać. Nasze porażki dziennikarze potraktowali jako kompromitację. A graliśmy w grupie z mistrzem olimpijskim, mistrzem świata, z mistrzem Ameryki Południowej. Wmówiono chłopakom, że było to ich wielkie niepowodzenie. Powtarzali to nawet młodzi: Gruszka I Zagumny, których wziąłem do Atlanty po naukę myśląc o Sydney. Dopiero po latach zawodnicy zorientowali się, że jako jedyna gra zespołowa zdołali zakwalifikować się do igrzysk. Nie byliśmy w stanie więcej wygrać. Może gdybyśmy uwierzyli w pierwszym meczu z Amerykanami i wygrali, to historia potoczyłaby się inaczej. Dzisiaj wiemy, że dzięki naszemu awansowi ówczesny prezes FIVR Ruben Acosta zaprosił Polskę do elitarnej Ligi Światowej. Nie można też zapomnieć, że cały rok trenowaliśmy z juniorami, którzy m.in. dzięki temu później pod wodzą Ireneusza Mazura zdobyli złoty medal mistrzostw świata i stali się na lata podstawowymi siatkarzami kadry.

Po powrocie z Atlanty zostałeś zwolniony.
Dostałem propozycję nie do odrzucenia. Że mam zwolnić się z powodu braku wyników sportowych. Nie zgadzałem się z tym. Awans był moim największym sukcesem zawodowym. Powiedziałem ludziom ze Związku, że chyba zwariowali i nie zamierzam podawać się do dymisji. Zostałem więc zwolniony. I tu czekała mnie niespodzianka. Nikt nie chciał mnie zatrudnić. Za granicę nie chciałem wyjeżdżać. Nie miałem odłożonych pieniędzy, a musiałem utrzymać rodzinę.

Rozpoczął się kolejny etap w Twoim życiu.
Zgłosili się do mnie politycy AWS, którzy zaproponowali mi prowadzenie sztabu wyborczego tego ugrupowania, co dzisiaj uważam za mój błąd. Powinienem nie iść w politykę, tylko zostać przy siatkówce. Zgodziłem się jednak, a zadanie potraktowałem jako obóz sportowy. Zorganizowałem spotkania, kampanię, wprowadziłem do Sejmu pięciu, a do Senatu trzech parlamentarzystów. Chcieli zrobić ze mnie ministra sportu. Wzięli mnie na spotkanie z szefem AWS Marianem Krzaklewskim, któremu powiedziałem, że na sporcie się znam, a na ekonomii nie za bardzo. Pieniądze umiem tylko wydawać i w ten sposób skasowałem się jako kandydat na ministra. Zostałem wiceministrem przy Jacku Dębskim, z którym współpraca nie była łatwa. Konflikt narastał, aż zakończył się moją dymisją.

Udało ci się jednak wywalczyć ważną rzecz dla sportowców.
Kiedyś podczas rozmowy z mistrzem olimpijskim w boksie Marianem Kasprzykiem usłyszałem, że nie stać go na wyjazd do Warszawy na piknik olimpijski i postanowiłem działać. Dowiedziałem się że w niektórych krajach, m.in. na Węgrzech medaliści olimpijscy otrzymują po zakończeniu karier pieniądze od rządu. Przygotowałem projekt ustawy, przygotowaliśmy się do tego. Zostałem zaproszony na komitet ekonomiczny Rady Ministrów, gdzie premier Balcerowicz zrugał mnie jak chłopca, że nie ma pieniędzy i nic z tego nie będzie. Jakoś to przeżyłem, ale poszedłem poskarżyć się do Pani Marszałek Sejmu.Za dwa dni zostałem ponownie wezwany. Wtedy była już inna rozmowa.Wyjaśniłem premierowi, że pieniądze nie pójdą ze środków budżetowych, tylko z Totalizatora Sportowego. Mimo problemów z przebrnięciem przez komisje budżetowe zostało to przegłosowane i podpisane przez prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Później słyszałem od sportowców, że wszystko załatwił prezydent, a prawda jest nieco inna.

Krebok środek

www.pzps.pl to oficjalny serwis Polskiego Związku Piłki Siatkowej