Anna Daniluk, Mariusz Szyszko, foto: Cyfra Sport, 19 lutego 2021

#CzasyChwały - Czajkowska-Rawska: To jest zespół! Czasem trzeba za kogoś zagrać

Krystyna Czajkowska-Rawska ma w swojej kolekcji dwa brązowe medale Igrzysk Olimpijskich, a także krążki mistrzostw świata i Europy. W reprezentacji Polski zagrała 228 razy. W rozmowie cyklu #CzasyChwały opowiada o niepokonanym ZSRR, pożyczonym dresie i wyjeździe na IO finansowanym przez Polonię.

pzps.pl Życie składa się z wyborów, a pani jest tego najlepszym przykładem. W dalszym ciągu wybrałaby pani siatkówkę zamiast fortepianu?
Krystyna Czajkowska-Rawska: Bez wahania! Od zawsze byłam dzieckiem bardzo dynamicznym i wszystkie opcje inne niż sport musiały skończyć się fiaskiem. Uwielbiałam odbijać piłkę, a szkoła muzyczna była dla mnie takim złem koniecznym. Na szczęście nauczyciel fortepianu szybko to zrozumiał, kiedy zobaczył moje palce „usztywnione” przez siatkówkę… Dużo poważniejszy wybór przyszedł na mnie znacznie później, kiedy przeprowadziłam się do Warszawy. Uprawiałam wtedy dwa sporty równolegle – szermierkę i piłkę siatkową. Zobaczyłam jednak, że psychicznie dużo lepiej czuję się w grach zespołowych. Poza tym szybko dostałam powołanie do kadry, bo już w 1955 roku byłam na stadionie Skry w Warszawie na Festiwalu Młodzieży i Studentów.

Reprezentacja kobiet miała wtedy za sobą duże sukcesy i podświadomie oczekiwano ich kontynuacji. Starsze koleżanki chciały dzielić się z Wami swoją wiedzą?
Niekiedy wieloletnie reprezentantki mają problem, by przekazać pałeczkę młodszym zawodniczkom, bo cały czas bronią się swoimi umiejętnościami. Wiedziałyśmy, że będziemy musiały zawalczyć i pokazać, co potrafimy. Ważne jest też, żeby nowicjusz już na wstępie nie czuł się gwiazdą. Tym bardziej, że w kadrze były wtedy autorytety takie jak Mirosława Zakrzewska, Halina Lenkiewicz czy Krystyna Hajec-Wleciał. To one wprowadzały nas w praktykę siatkówki i takie techniczne niuanse.

W latach pani gry triumfy święcił ZSRR. Rzeczywiście był to zespół nie do ogrania?
To była reprezentacja, która wyprzedzała nas o lata świetlne. Rosjanki pierwsze miały zgrupowania, mieszkały skoszarowane, wyjeżdżały. To był inny świat. Później Niemki zaczęły się w ten sposób organizować, ale u nich to wyszło znacznie gorzej. Taki model udał się za to Japonkom. Azjatki tak nas zbiły w Brazylii w 1960 roku, że nie mogłyśmy w to uwierzyć. A spodziewałyśmy się spacerku…

Był taki turniej w którym przegrana ze Związkiem Radzieckim mogła zaboleć szczególnie - Mistrzostwa Europy w Czechosłowacji 1958, gdzie wygrana nad tym zespołem dawałaby złoto.
Zwycięstwo nad ZSRR w tamtych latach było dla nas tylko marzeniem. Rosjanki zawsze czuły się pewnie - nie ważne czy grały u siebie czy u kogoś. Chyba to tak drażniło Danusię Kordaczuk-Wagner, która była rozmiłowana w wyprowadzaniu ich z równowagi. Lubiła im przeszkadzać i nawet w trakcie ćwiczeń na siatce podczas rozgrzewki, skakała im do bloku. Na jednych z mistrzostw Europy robiła dokładnie to samo i niestety na samym początku rozgrzewki wylądowała na nodze którejś z rywalek.

Co zaś do samych meczów z ZSRR, to pamiętam tylko jedno zwycięskie spotkanie – w Szczecinie, kiedy właśnie ta starsza kadra pokonała Rosjanki, a ludzie nieśli je na rękach. To było tak krótko po wojnie... Cały czas czuć było to polityczne napięcie i choć poza boiskiem się dogadywaliśmy, to na parkiecie była walka na noże. Dlatego też ten pięciosetowy, przegrany mecz w Czechosłowacji zostawił w nas taki niedosyt…

Co pani pamięta z tego kluczowego meczu czempionatu 1958?
Pamiętam, że przed piątym setem wszystkie Rosjanki poszły do szatni wraz z panią doktor i na boisko  wyskoczyły świeże jak szczypiorki na wiosnę, podczas gdy my powłóczyłyśmy nogami ze zmęczenia. Nie zgłosiłyśmy jednak podejrzeń o doping, bo nie było jak tego zrobić i nie było to potrzebne. Oprócz tego z samego czempionatu pamiętam obrzydliwą halę, która miała mączkę kortową, a my grając na niej wyglądałyśmy jak indiańskie wojowniczki. Wtedy przecież jedynym dopuszczalnym przyjęciem był odbiór sposobem górnym, więc praktycznie cały czas byłyśmy przy ziemi. Proszę sobie wyobrazić jak mogłyśmy wyglądać w tym kurzu!

Chyba nie tak źle, skoro tak wiele mówiło się o urodzie polskich siatkarek…
Dziewczyny mimo braku makijażu rzucały się w oczy. Z mistrzostw świata w Brazylii, które odbyły się dwa lata po ME w Czechosłowacji nie przywiozłyśmy co prawda medalu, ale wróciłyśmy do kraju z tytułem najpiękniejszej siatkarki przyznanym Jadzi Marko. To była prawdziwa uroczystość! Jadzia została nagrodzona piękną suknią, a dodatkowo dostała szarfę i koronę. Podczas Igrzysk Olimpijskich w Tokio w 1964 w japońskiej prasie ukazały się zdjęcia Jadzi w koronie. Wysoka, piękna  i zgrabna blondynka zrobiła furorę wśród Azjatów, którzy przed hotelem zachwyceni skandowali „Miss Marko”. Japończycy wszędzie za nami biegali i na każdym kroku wręczali drobne podarki. To było trochę szalone, ale też bardzo miłe!

Czy to prawda, że wasz wyjazd na IO był finansowany przez Polonię?
Tak, czasy po wojnie były trudne także dla Polskiego Komitetu Olimpijskiego i nie miał on pieniędzy na wszystkie przedsięwzięcia. W związku z tym Komitet Olimpijski szukał innych źródeł finansowania, a mając kontakt z Polonią rozrzuconą po całym świecie, zbierał od nich dobrowolne wpłaty. Najwięcej darowizn było z Australii, potem z USA, Wielkiej Brytanii, Kanady i Francji. Do Tokio poleciało nas tylko dziesięć, a z Japonii wysyłałyśmy pocztówki z autografami i podziękowaniami dla naszych sponsorów, których było naprawdę wiele. Panią Krupę na przykład, finansowała załoga statku „Batory”. To były zupełnie inne czasy, a wyjazdy na tak wielkie turnieje nie były organizowane z takim rozmachem. Pamiętam jak po przylocie do Tokio stałyśmy na bocznym boisku w przyciasnych butach i niedopasowanych kapeluszach. Oczywiście najbardziej w mojej pamięci zapisała się ceremonia otwarcia IO, która była wspaniała. Witały nas tłumy ludzi, atmosfera była bardzo podniosła. Na ceremonii zakończenia jednak nie byłyśmy, bo jako medalistki zostałyśmy zaproszone na mecze pokazowe w dwóch miastach.

Na kolejne igrzyska, odbywające się w Meksyku poleciałyście po bardzo nieprzewidywalnym turnieju kwalifikacyjnym, na którym Wasz los spoczywał w rękach Czeszek.
Do Słowiańskiego Brodu jechałyśmy ze związkowym ultimatum - albo kwalifikacje na Igrzyska albo odmłodzenie reprezentacji i koniec gry w kadrze dla większości z nas. Byłyśmy bardzo zestresowane i nie mogłyśmy spać po nocach. Bez przerwy trenowałyśmy, grałyśmy albo omawiałyśmy taktykę przedmeczową, a, że nie było takiego sprzętu i skautingu jak obecnie, to bazowałyśmy na własnych obserwacjach przeciwniczek. Ostatecznie nasz awans zależał od wyniku meczu Czechosłowacji z NRD.W przypadku wygranej Niemek, to one, a nie my leciały do Meksyku. Muszę powiedzieć, że nie ma nic gorszego niż obserwowanie meczu o wszystko bez możliwości wpłynięcia na jego wynik. Z wielkimi emocjami oglądałyśmy tamto starcie i dopingowałyśmy Czeszki z całych sił przez wszystkie sety. Na szczęście wygrały…

Skład na IO w Meksyku różnił się od tego, w jakim stawiłyście się cztery lata wcześniej. Czy pani, jako bywalczyni kadry, towarzyszyły inne emocje?
Ja miałam już doświadczenie, 32 lata, znałam smak rywalizacji. W naszej drużynie było sześć siatkarek z poprzednich IO oraz sześć nowych dziewczyn. Widziałam, jak bardzo one to wszystko przeżywały… Każda z nas była ogromnie skupiona na naszych meczach, ale my jako starsze koleżanki czułyśmy, że to na nas spoczywała odpowiedzialność za wynik – tego nas nauczyły dziewczyny do których dołączyłyśmy wcześniej w kadrze.

Stery kadry Meksyku dzierżył Wasz dawny trener - Stanisław Poburka. Dało się odczuć, że gospodynie prowadzi szkoleniowiec, który świetnie Was zna?
Tak, Meksykanki zagrały nadzwyczaj dobrze i widać było, że nasz były selekcjoner przekazał im sporo wiedzy na nasz temat. Trener Poburka był zawodowcem, miał ogromną mądrość w prowadzeniu drużyn i wyczucie. W tym meczu dodatkowo my byłyśmy jakoś wyjątkowo spięte i nie szło nam najlepiej, ale najważniejsze, że jakoś się udało.

Podczas dwukrotnego startu na Igrzyskach zderzyła się pani z dwiema, kompletnie różnymi kulturami – poukładanymi Japończykami i szalonymi Meksykanami. Różnica była odczuwalna?
Wyjazd do Meksyku był niezwykle egzotyczny i zostawił niesamowite wrażenia i emocje, których nie zaznałyśmy nigdzie indziej. Wszystko było nowe, nieznane. W trakcie dni wolnych udało nam się zobaczyć Piramidy Słońca i Księżyca, Cytadelę, a także zaliczyć przejażdżkę po pływających ogrodach. Starałyśmy się w miarę możliwości kibicować też innym naszym sportowcom podczas ich startów, bo tak naprawdę byliśmy jedną, wielką rodziną.  

Tę „rodzinność” może potwierdzać fakt pożyczenia przez panią dresu od Józefa Zapędzkiego na ceremonię medalową. To prawda czy plotka?
Szczera prawda! Po dwóch tygodniach treningów i meczów mój biały dres był w fatalnym stanie. Józio, który był naszym dobrym duchem, bardzo o nas dbał, a dodatkowo, jak się okazało, był niesamowitym pedantem. Jego strój był zupełnie nowy! Wyglądałam w nim jakbym wychodziła na wybieg! Ta sytuacja była najlepszym dowodem wspaniałej atmosfery jaka panowała w naszej olimpijskiej ekipie. Nie było zawiści i zazdrości, tylko wszyscy wspieraliśmy się i sobie pomagaliśmy.    

Pamięta pani któryś konkretny mecz z Igrzysk?
Jedna koleżanka z boiska przypomniała mi jak w meczu z Koreą chciałam opóźnić grę, tłumacząc się spadającym butem. Teraz za takie rzeczy karze się żółtą kartką, ale wcześniej można było coś pokombinować, żeby jakoś przywrócić życie drużynie. Czasem trzeba stosować pewne triki, a czasem po prostu za kogoś za grać… Jesteśmy drużyną i trzeba liczyć się z tym, że nie zawsze wszyscy będą w najlepszej dyspozycji. Wtedy trzeba odciążyć koleżankę, spróbować podnieść jej morale i nie wypominać jej nieudanych akcji. Bywają takie momenty, które wymagają tchnięcia nowego wiatru w żagle. Jednym z nim była moja obronę po silnym uderzeniu Peruwianki, które aż odrzuciło mnie do tyłu. Czasem nawet taka akcja, okazuje się mieć znaczenie.

Po Igrzyskach w Meksyku zakończyła pani reprezentacyjną karierę i zdecydowała się zostać trenerem. Głód gry dawał jednak długo o sobie znać…
Tak, najpierw byłam grającym trenerem w Kolejarzu Katowice i był to dla mnie bardzo dobry czas. Po urodzeniu syna otrzymałam propozycję pracy w Płomieniu Milowice, który grał w drugiej lidze. Mimo, że myślałam o zakończeniu przygody z siatkówką przyjęłam tę ofertę i uważam ten okres za najwspanialszy w moim życiu. Praca z młodzieżą dawała mi ogromną satysfakcję, a ja oddawałam się jej całkowicie. Nigdy nie potrafiłam pracować na pół gwizdka i pewnie dlatego byłam uznawana za surową trenerkę. Po latach dziewczyny stwierdziły, że wyszło im to na zdrowie. Weszłyśmy do pierwszej ligi, a później zdobyłyśmy cztery tytuły mistrzowskie. Udało mi się trafić na wspaniałe pokolenie, z którym przeżyłam wspaniałe chwile. Spędziłyśmy wspólnie dziesięć lat. Jestem szczęśliwa, że trafiłam w moim życiu na takich ludzi.

 Polską Siatkówkę wspierają

www.pzps.pl to oficjalny serwis Polskiego Związku Piłki Siatkowej