Eugeniusz Andrejuk / Mariusz Szyszko / FG, fot. archiwum, 5 marca 2021

#CzasyChwały: Zbigniew Lubiejewski - trzeba pomagać ludziom

Złoty medalista olimpijski, trzykrotny mistrz Polski w barwach AZS Olsztyn. Odniosił sukcesy w sporcie i biznesie. Po latach spędzonych w Belgii wrócił na Warmię gdzie odkrył nową sportową pasję. Człowiek o wielkim, kiedyś schorowanym sercu. Zbigniew Lubiejewski jest bohaterem dzisiejszego odcinka.

pzps.pl: Jakie są twoje najodleglejsze wspomnienia związane ze sportem?

Zbigniew Lubiejewski: W szkole średniej w Bartoszycach zetknąłem się z piłką ręczną, w którą jak się okazało grałem dobrze. Siatkówka była na drugim miejscu u naszego nauczyciela WF. Miałem dobre warunki fizyczne, byłem wysoki, dobrze skakałem. W reprezentacji szkoły w obu dyscyplinach byłem wyróżniającym się zawodnikiem. Na turnieju międzyszkolnym w Malborku zobaczył mnie Leszek Dorosz, ówczesny trener AZS Olsztyn, który zaproponował mi przyjście na studia do Kortowa. Wahałem się, w 1968 roku po zdaniu matury złożyłem dokumenty na warszawski AWF, ale Dorosz nie odpuścił. Przyjechał do mnie z Markiem Gałkiewiczem i mocno mnie namawiali do zmiany zdania. Aż mnie namówili.

Jak cię przekonali?

Pochodzę z małej mieściny, z Bartoszyc. Olsztyn to był dla mnie już wielki świat, nie mówiąc o Warszawie. Kortowo było bliżej, tłumaczyli mi, że w Olsztynie będę miał większe szanse rozwoju. Obiecali mi pomoc i opiekę. I tak w sumie się stało, mimo że w pierwszym sezonie nie grałem - byli starsi i lepsi ode mnie. Nie zraziłem się, nie odpuściłem. Od mojego drugiego roku pobytu w Olsztynie grałem w podstawowym składzie.

I z tobą w składzie AZS Olsztyn stał się jedną z najmocniejszych drużyn lat siedemdziesiątych.

No tak. Zdobyliśmy trzy tytuły mistrzowskie, trzy Puchary Polski. Doszło do takiej sytuacji, że gdy w 1974 roku zajęliśmy drugie miejsce, w Olsztynie głośno mówiono o wielkim rozczarowaniu. W tamtych czasach liczyły się trzy kluby: Resovia, my i później Płomień Milowice. Szczególnie od momentu gdy trenerem został tam Wagner. Ściągnięto Ryśka Boska, Zbyszka Zarzyckiego, Wieśka Gawłowskiego, Włodka Sadalskiego. Powstał silny zespół, ale tak naprawdę przez pięć sezonów biliśmy się o tytuły z Rzeszowem. Mecze pomiędzy nami stały na niezłym poziomie i były wielkimi wydarzeniami w obu miastach. Specyfika gry w tamtych czasach polegała na tym, że zawodnicy nie zmieniali praktycznie barw klubowych. Byli związani z klubem, a kibice z nimi. Stąd mecze tych samych ekip na boisku wzbudzały tak wielkie emocje. Teraz słyszę, że nie tylko ten fakt, ale cała siatkówka to inny sport. Że my jesteśmy prehistorią, inaczej graliśmy, inaczej skakaliśmy, inaczej atakowaliśmy. Ja śmiem twierdzić, że ówczesna siatkówka, którą pokazywaliśmy my, Resovia, Płomień i inni wcale nie była gorsza. Graliśmy szybko, kombinacyjnie, to była inna siatkówka, ale na pewno nie gorsza.

Czy odczuwałeś, że jesteś osobą znaną, rozpoznawalną?

Ludzie zwracali na nas uwagę. Czy to podczas przejazdu autobusem miejskim, czy tę podczas spacerów. Nie było tego wariactwa co teraz. Nie było transmisji w telewizji, internetu, żyło nam się spokojniej. Olsztyn to małe miasto, na mecze przychodziły tłumy ludzi i siłą rzeczy z tłumy wyróżnialiśmy się, ale nikt nas nie zaczepiał, dawano nam żyć.

Oprócz sukcesów w klubie niewątpliwie największym jest złoto olimpijskie zdobyte z reprezentacją Polski w Montrealu. Dlaczego nie masz złota mistrzostw świata z 1974 roku?

Miałem jechać już na olimpiadę do Monachium w 1972 roku. Trener Szlagor powołał mnie do kadry. Tuż przed wyjazdem na jeden z ostatnich turniejów do Japonii zdarzył się bardzo przykry i tragiczny wypadek. Moja żona była nauczycielką w szkole podstawowej. Podczas wyjścia do miasta jedna z uczennic została śmiertelnie potrącona przez samochód. Nie było to z winy mojej żony, ale ona strasznie to przeżywała. Miałem dylemat, zdarzyło się to trzy dni przed wylotem do Japonii. Podjąłem decyzję o rezygnacji z wyjazdu. Tadeusz Szlagor gdy go o tym poinformowałem spytał mnie, czy zdaję sobie sprawę z konsekwencji mojej decyzji. Wiedziałem, że stracę miejsce w kadrze na olimpiadę, ale nie zmieniłem zdania. Okazało się później, że do reprezentacji nie powoływano mnie przez dłuższy czas. Dopiero po Meksyku, kiedy na wniosek Wagnera zawieszono Staszka Gościniaka i Wieśka Czaję, trafiłem z powrotem do kadry na ich miejsce. Pasowałem Wagnerowi do jego koncepcji. Dobrze przyjmowałem, w ataku też nie byłem gorszy od innych. Do Montrealu nie pojechałem na wycieczkę. Nie byłem podstawowym zawodnikiem, Wagner wpuszczał mnie do drugiej linii na przyjęcie za Tomka Wójtowicza czy Edka Skorka. Byłem takim odpowiednikiem dzisiejszego libero. Natomiast uważam, że wraz ze Zbyszkiem Zarzyckim, który pełnił podobną rolę, sporo temu zespołowi pomogliśmy.

Byliście z Mirkiem Rybaczewskim siatkarzami AZS. Co czekało cię po powrocie z turnieju do Olsztyna?

Na lotnisku przyjechał nas powitać profesor Stefan Poznański. Był to bardzo miły gest. Profesor zapowiedział, że zabierze mnie z Warszawy do Olsztyna po wszystkich oficjalnych uroczystościach. Trzy dni trwały spotkania w stolicy. Ordery, spotkania z ważnymi ludźmi, odbiór nagród. Po tym wszystkim profesor przyjechał po mnie samochodem z kierowcą i z honorami zostałem przywieziony do domu. W Olsztynie też czekały nas spotkania z sekretarzami partii, wyjazdy do szkół, zakładów pracy, jednostek wojskowych. Na tamte czasy normalka.

Po igrzyskach pojawił się temat wyjazdu do klubu zagranicznego.

Już w Kanadzie powiedziano nam, że otrzymamy zgody na wyjazd do klubów zagranicznych. Nasze wektory umysłowe obróciły się na zachód. W tamtych czasach pensja mojej żony w szkole wynosiła w przeliczeniu piętnaście dolarów. Wyjazd był szansą na zarobienie prawdziwych pieniędzy. Ja, mimo że byłem bardzo związany z AZS, w którym grałem całą karierę, też poczułem zew z zachodu. Chwilę to trwało, bo wyjechałem w 1978 roku. Pamiętam, że były rozmowy z klubem tureckim, ale był to dla mnie zbyt egzotyczny kierunek. Później pojawiła się propozycja z francuskiego Arago Sete. Mówiłem trochę w tym języku i byłem praktycznie z nimi po słowie. W tym samym czasie na obóz do Olsztyna przyjechał belgijski klub z Genk, który trenował w Kortowie. Spytałem czy mogę z nimi poćwiczyć, zgodzili się i tak od słowa do słowa zaproponowali mi grę w ich klubie. Zaproponowali mi te same warunki, do Belgii było bliżej niż na południe Francji i tak trafiłem do Genk.

Jak wyglądała siatkówka w Belgii?

Pierwsze wrażenie? W hali sportowej zobaczyłem grupę młodych krasnoludków. Nie byłem pierwszym grającym Polakiem w tym kraju. Przede mną byli Danek Tomaszewski i Olek Gediga. Siatkówka skupiona była w klubach w Limburgii, na północnym wschodzie Belgii. Z czasem pojawiali się siatkarze z sąsiedniej Holandii gdzie zaczynała się moda na siatkówkę. Poziom ligowy nie był wcale taki słaby. Trafiłem do klubu, z którym po dwóch latach zdobyłem mistrzostwo pokonując faworytów z Kortrijk. Mecz wyjątkowo pokazała telewizja, co w kraju piłki nożnej i kolarstwa było rzadkością. W finale pełniłem już rolę grającego szkoleniowca, bo po pół roku trener z Holandii powiedział, że bardziej się do tego nadaję i ustąpił mi miejsca. W Genk była fajna atmosfera, poznałem ludzi, z którymi do dzisiaj utrzymuję kontakt. Po czterech latach pracy przeniosłem się pod Antwerpię do Herentals. Tam zacząłem intensywnie uczyć się flamandzkiego. Miałem trzy razy w tygodniu dwugodzinne lekcje z miejscowym nauczycielem. Powoli zaczynałem być swój w Belgii.

W tym czasie miałeś problemy zdrowotne.

Parę rzeczy nawarstwiło się. Planowałem pozostanie w Belgii. Kupiłem dom na kredyt. W 1986 roku podpisałem dwuletni kontrakt z Masseik, w którym tak na marginesie trenował wtedy jako junior Vital Heynen. Niestety po roku prezes kopnął mnie w tyłek. Przyjechał Jack Hinton – amerykański siatkarz, który zauroczył prezesa Masseik. On został trenerem, a ja zostałem na lodzie i z dużym stresem. Wdałem się w niepotrzebną sądową przepychankę, która kosztowała mnie dużo pieniędzy bez efektów. To odbiło się na moim zdrowiu. Przeszedłem zawał serca. Po dojściu do zdrowia wróciłem do Herentals, ale już nie byłem w stanie pozbierać się jako trener.

Zacząłeś myśleć o powrocie do Polski?

Moja córka nadal studiowała, ale moja żona zaczęła przyjeżdżać do Polski. Zaczęliśmy robić interesy w kraju. To był czas drobnego handlu artykułami spożywczymi. Przez pewien czas dużo handlowaliśmy z Rosjanami z Kaliningradu. W Belgii pracowałem w wytwórni wódek i kiedy rynki polski i rosyjski otworzyły granicę przed alkoholem z zachodu Europy, nadeszły ciekawe czasy. Zadzwonił do mnie znajomy z Nowego Yorku, który poprosił mnie o zamówienie w fabryce 75 tirów ze spirytusem Royal. Stałem się pośrednikiem w sprzedaży spirytusu w Polsce. Był to świetny interes do czasu, kiedy do gry weszli dużo więksi gracze. Zarobiłem trochę pieniędzy i doszedłem do wniosku, że po 16 latach pobytu za granicą, w kraju w którym wiele się nauczyłem, czas pomyśleć o powrocie do Polski. Najpierw wróciła żona, ja zostałem do zakończenia studiów córki. Ewa na piątym roku prawa wyjechała do King’s College w Londynie, gdzie skończyła naukę.

Wróciłeś do Olsztyna.

Wróciłem na przełomie 1993 i 94 roku do Sząbruka pod Olsztynem. Pieniądze zainwestowałem w handel i jakoś sobie radziłem.

Nie ciągnęło cię do siatkówki?

Na początku lat  dwutysięcznych, gdy w AZS pojawił się możny sponsor – PZU, zaproszono mnie do rady sekcji. Przychodziłem na zebrania do momentu, kiedy z ust ówczesnego rektora usłyszałem, że mam się nie wpieprzać, bo nie znam się na siatkówce. Po tych słowach podziękowałem za udział w radzie. Jestem człowiekiem niezależnym, mam swoje pieniądze i niczego od nich nie oczekiwałem i nie oczekuję. Chciałem pomóc, ale skoro uznano że nie znam się, to do widzenia. Chodzę na mecze i kibicuję olsztyńskim siatkarzom jak każdy inny sympatyk w Olsztynie.

Znalazłeś sobie inne hobby.

Golf stał się moją pasją. Teraz czekam tylko kiedy zejdą śniegi do końca. Namówił mnie do spróbowania golfa Stasiek Iwaniak. Łaził za mną długi czas, chyba trzy lata. Opierałem się długo, aż pojechałem z nim na pole. Po czterech dołkach miałem dość i chciałem wracać do domu. Ale wciągnąłem się, dzisiaj nie wyobrażam sobie życia bez golfa. Uważam, że dla ludzi w moim wieku i młodszych jest to fantastyczna sprawa. Odstresowuje, nie ma przeciwnika, jest kontakt z przyrodą, dużo chodzimy. Poznałem wielu wspaniałych ludzi. Wraz z Kaziem i Marysią Mitukiewiczami stworzyliśmy Akademię Golfa Seniorów. W pierwszym roku było 80 chętnych, a w trzecim ponad 300. Pozyskaliśmy finansowe wsparcie Urzędu Marszałkowskiego. Projekt pięknie się rozwija.

Ale to nie jest twój jedyny pomysł na pomoc ludziom.

Piętnaście lat temu wraz z grupą fajnych ludzi zaczęliśmy pomagać Szpitalowi Dziecięcemu w Olsztynie. Organizujemy, a właściwie organizowaliśmy, bo z powodu pandemii jest to niemożliwe, bale dobroczynne. W ciągu tych lat zebraliśmy w ten sposób 1,5 miliona złotych. Zbudowaliśmy część „hotelową”: sześć pokoi, dwie łazienki i kuchnię dla matek, które muszą pozostawać ze swoimi chorymi dziećmi w szpitalu. Ludzie pomagali nie tylko finansowo. Młodszy kolega z zespołu Waldek Mieczkowski zorganizował 600 metrów kwadratowych podłogi. Transport przyjechał ze Szczecinka, podobnie załatwiłem glazurę i terakotę, ale nie miał kto tego położyć. Przypadkowo w szpitalu spotkałem również byłego siatkarza Jacka Lewońkę, który sfinansował roboty. Okna załatwiła moja córka i pojedynczy sponsorzy. Dwadzieścia jeden okien zamontowała za darmo olsztyńska firma OCMB Joli i Piotrka Wadasów. Dzięki tym wszystkim ludziom matki nie muszą już spać pod łóżkami swoich dzieci w szpitalu. W ten sposób wspólnymi siłami staramy się pomóc. Bo pomagać ludziom po prostu trzeba.

AZS Olsztyn

www.pzps.pl to oficjalny serwis Polskiego Związku Piłki Siatkowej