- Rozgrywki
- Rozgrywki seniorskie
- 2. Liga Mężczyzn
- Aktualności
- #CzasyChwały - Alojzy Świderek: Raul Lozano otworzył nam oczy
Eugeniusz Andrejuk, Mariusz Szyszko/FG fot. Archiwum, 2 kwietnia 2021
- Moim marzeniem jest aby w przyszłości absolwent Akademii Polskiej Siatkówki został pierwszym trenerem reprezentacji Polski - mówi Alojzy Świderek, olimpijczyk z Monachium, były trener kobiecej reprezentacji Polski i asystent Raula Lozano, którego przyjście „zmieniło bardzo dużo, a zawodnikom i środowisku siatkarskiemu otworzyło oczy na nowoczesną siatkówkę”.
pzps.pl: Jak się zaczęła Pana przygoda z siatkówką? Z małego klubu MKS Rawa Mazowiecka trafił Pan do AZS-u Warszawa - czołowej drużyny w Polsce lat sześćdziesiątych.
Alojzy Świderek: W wieku 13 lat zostałem uczniem Technikum Mechanicznego, gdzie WF prowadził Wojtek Zębowicz. Jego pasją była lekkoatletyka i siatkówka. Przychodziłem więc do niego na treningi w obu dyscyplinach sportu. Dopóki pogoda pozwalała, trenowaliśmy na zewnątrz, późną jesienią przenosiliśmy się do sali. Hala była świeżo wybudowana, ale niewielka. Linie końcowe boiska do siatkówki znajdowały się metr przed ścianą, a zatem nie dało się odbić wysoko piłki w obronie lub na wystawie, bo dotykała dźwigarów zawieszonych pod sufitem. Po dwóch latach treningów zacząłem się wyróżniać już nie tylko warunkami fizycznymi, a przede wszystkim techniką gry. Przyszły też wyniki, zaczęliśmy wygrywać w rozgrywkach młodzieżowych. Wojtek Zębowicz miał sentyment do AZS AWF Warszawa, gdzie studiował i zabierał mnie czasami na mecze do Warszawy. Oglądałem wtedy AZS AWF z Andrzejem Warychem, Zdziśkiem Ambroziakiem, Jurkiem Wagnerem czy Zbyszkiem Jasiukiewiczem w składzie. W 1970 roku moje losy splotły się z tym klubem. Stało się to po mojej maturze i pierwszym nieudanym podejściu do studiowania na Wydziale Elektroniki Politechniki Warszawskiej. Nie dostałem się, był to wtedy bardzo oblegany kierunek, chyba 12 kandydatów na jedno miejsce. Za namową Wojtka Zębowicza znalazłem się w AZS AWF, z którym zacząłem treningi. Zamieszkałem w akademiku AWF, mimo że udało mi się dostać na Politechnikę za drugim – styczniowym podejściem, postanowiłem nie opuszczać Bielan. Miało to dobre strony, bo mogłem w wolnych chwilach trenować, halę miałem na miejscu. Z drugiej strony byłem sam, nie miałem kolegów ze studiów w akademiku. Trafiłem na moment odmładzania składu AZS AWF, część starszych zawodników odeszła do Skry Warszawa, a na ich miejsce trafiliśmy my: Wiesiek Gawłowski, Rysiek Bosek, Staszek Iwaniak i ja.
Szybko trafił Pan do szkolenia centralnego. Z reprezentacją juniorów zdobył w 1971 roku srebrny medal ME.
W 1970 roku w okresie wielkanocnym zostałem powołany na międzynarodowy turniej, który był jednocześnie kwalifikacją do reprezentacji na który zaproszono najzdolniejszych juniorów. Do Lublina przyjechało nas wtedy czterdziestu z całej Polski. Wyłoniono dwie reprezentacje, a ja zakwalifikowałem się do pierwszej dwunastki. Tam po raz pierwszy spotkałem trenera Władka Pałaszewskiego, któremu bardzo dużo zawdzięczam. Dla mnie był to ogromny sukces, z małego klubu w Rawie Mazowieckiej do pierwszej szóstki reprezentacji Polski juniorów. Już rok później w Barcelonie zdobyliśmy srebrny medal mistrzostw Europy. To było niezwykłe osiągnięcie. W składzie byli: Maciek Łuczak, Adam Polak, Wojtek Baranowicz, Mirek Rybaczewski, Tomek Wójtowicz. Dwaj ostatni później stanowili trzon mistrzowskiej reprezentacji Jurka Wagnera. To był pierwszy juniorski medal w historii polskiej siatkówki. Bardzo dobrze wspominam ten wyjazd, grałem cały czas w pierwszej szóstce mimo stosunkowo niewielkiego doświadczenia.
W wieku 20 lat znalazł się Pan w reprezentacji seniorów na IO w Monachium. Oczekiwania były duże, a skończyło się na 9. miejscu. Dlaczego?
W 1972 roku otrzymałem powołanie do pierwszej reprezentacji. Właśnie skończyłem pierwszy rok studiów na Politechnice, gdy w marcu otrzymałem powołanie. Byłem najmłodszym siatkarzem w kadrze, która pojechała na interkontynentalny turniej kwalifikacyjny do Montpellier. W decydującym o awansie na igrzyska, bardzo emocjonującym meczu, pokonaliśmy reprezentację USA 3:2. Podczas tego sezonu jako najmłodszy dzieliłem pokój i odbijałem w parze z najstarszym w kadrze Zdzisławem Ambroziakiem. Był dla mnie wzorem, jako człowiek, sportowiec i dziennikarz, bo już wtedy myślał o pracy w tym zawodzie. Zespół mieliśmy świetny. Przed wyjazdem do Monachium byliśmy przez miesiąc w Japonii gdzie rozegraliśmy dwanaście meczów kontrolnych, nie tylko z pierwszą reprezentacją. Większość wygraliśmy, byliśmy w dobrej dyspozycji. Japończycy, którzy nas się bali, zdobyli na igrzyskach olimpijskich złoty medal, my zajęliśmy 9. miejsce. Dlaczego? Byłem najmłodszy, nie za bardzo jeszcze rozumiałem jak powinny wyglądać przygotowania do wielkich imprez. W każdym razie na turnieju byliśmy jacyś tacy ospali, wolni, bez dynamiki i agresywności. Może nam zbyt dużo odpuszczono przed samym turniejem? Tak czy owak dla mnie było to olbrzymie przeżycie. Pierwsze igrzyska, najpierw wspaniała atmosfera radości, później po zamachu z kolei niepowtarzalne gesty solidarności między sportowcami. Tego się nie zapomina.
Z Resovią został Pan mistrzem Polski i finalistą Pucharu Europy Zdobywców Pucharów. Jakim klubem była wówczas Resovia, jak wyglądała nasza rzeczywistość ligowa?
Po powrocie z Monachium jeszcze przez rok grałem w AZS AWF, by po sezonie przenieść się do Resovii. Tam kontynuowałem studia na Politechnice Rzeszowskiej na Wydziale Elektrotechnicznym, gdzie obroniłem dyplom w 1977 roku. Resovia w tamtych czasach była klubem bardzo dobrze zorganizowanym, z dobrym zapleczem finansowym. Dlatego miała w składzie bardzo dobrych siatkarzy: Wieśka Radomskiego, Staszka Gościniaka, Zbyszka Jasiukiewicza, Włodka Stefańskiego, Bronka Bebela, Marka Karbarza czy Janka Sucha. To były wielkie nazwiska. Przed moim przyjściem ten zespół zdobył już złoty medal z trenerem Pałaszewskiml, którego potem zastąpił trener Jan Strzelczyk, zakochany w podwójnej krótkiej, z której zrobił naszą specjalność. Ogrywaliśmy dzięki temu zagraniu wszystkich w Polsce. Mieliśmy ludzi stworzonych do takiego grania i to przynosiło efekty. Rzeczywistość ligowa była oczywiście zupełnie inna niż obecnie. Podróżowaliśmy na mecze autobusami lub pociągami. Wyróżniało nas to, że mieliśmy swojego masażystę, który bardzo nam pomagał. A nie było to wtedy standardem w klubach. Klub był naprawdę dobrze zorganizowany.
Wrócił pan jednak do stolicy.
Tak, po powrocie do Warszawy przez osiem lat grałem w barwach Legii. Grałem jako kapitan tego zespołu do 1982 roku. Moim trenerem był Hubert Wagner.
Który wcześniej nie powołał pana do reprezentacji, która zdobyła dwa złote medale.
Już do Monachium pojechałem z kontuzją, która później okazała się dużo poważniejsza niż przypuszczaliśmy. Na jednym z treningów poczułem nagły ból, ale jakoś to znosiłem. Na turnieju niewiele grałem i jakoś to przeżyłem, ale uraz się nie goił. Grałem w Rzeszowie z bólem przez dwa lata, ale nie byłem w pełnej dyspozycji i dlatego nie zostałem powołany do kadry. Po dwóch latach trafiłem do doktora Jana Siedziocha, który mnie dobrze zdiagnozował i okazało się, że naderwałem przyczep mięśnia czworogłowego w lewej nodze i to z oderwaniem części kości. W szpitalu w Konstancinie po serii zabiegów zaleczyłem kontuzję. Ale było to już w 1977 roku, po sukcesach reprezentacji. Doszedłem do siebie, zostałem nawet w 1981 roku najlepszym zawodnikiem ligi, ale trenerem kadry był Olek Skiba, który odmładzał skład i już mnie, starego 29-latka nie powoływał.
Potem wyjeżdża pan po raz pierwszy do Włoch.
W 1982 roku po ukończeniu 30 lat wyjechałem do klubu z Asti, koło Turynu. Pięknej miejscowości słynącej z dobrego wina i nie tylko. Później przez cztery lata grałem w Udine, gdzie skończyłem karierę zawodniczą. W 1987 roku wróciłem do Warszawy, rozpocząłem pracę w szkole podstawowej i z grupami młodzieżowymi w Legii. Po roku zostałem trenerem seniorskiej Legii, która była już daleka od lat świetności. Udało się nam utrzymać w pierwszej lidze, ale czasy były coraz trudniejsze. Wtedy dostałem propozycję pracy w Udine we Włoszech jako trener. Zdecydowaliśmy się z żoną na kolejny wyjazd do Włoch. W Udine pracowałem z różnym szczęściem do 1997 roku, głownie z zespołami młodzieżowymi, a gdy moja córka otrzymała propozycję gry w Ravennie postanowiliśmy z żoną towarzyszyć jej przynajmniej do czasu ukończenia szkoły średniej. W tym czasie byłem drugim trenerem Teodory Ravenna i jednocześnie trenowałem grupy młodzieżowe a w 1998 roku z juniorkami zdobyliśmy wicemistrzostwo Włoch. Jeszcze przez rok prowadziłem pierwszy zespół, z którym utrzymaliśmy się w lidze, a po sezonie zdecydowaliśmy się na powrót na stałe do Polski.
Ryszard Bosek twierdzi, że Włochy są jednym z najlepszych krajów do codziennego życia. Chyba ma rację, skoro wiele dzieci siatkarskich stranieri zostało na Półwyspie Apenińskim?
Moje dzieci wychowały się we Włoszech. W 1982 roku syn miał 3 lata, a córka niecały rok. Z krótką przerwą uczyły się we Włoszech, tam zdały matury, skończyły studia. Oboje trenowali siatkówkę we włoskich klubach. Włochy są dla nich drugą ojczyzną, mówią swobodnie w tym języku i nadal mają tam przyjaciół. Dzisiaj syn mieszka i pracuje w Komisji Europejskiej w Brukseli, a córka mieszka z mężem w Nantes we Francji. Żyją swobodnie tam, gdzie chcą.
W 2003 roku został Pan asystentem Andrzeja Niemczyka w kadrze kobiet, która tego samego roku zdobyła mistrzostwo Europy. Siatkarki zostały „Złotkami” i narodową dumą. Co zadecydowało o tym sukcesie?
Od 2001 roku pracowałem dla Centralnego Ośrodka Sportu jako analityk. Jednocześnie prowadziłem Nike Węgrów. Poprosił mnie o to Zbyszek Krzyżanowski, który został trenerem reprezentacji. Trafiłem do klubu, który przechodził zawirowania organizacyjne, odeszło część zawodniczek. Dojeżdżałem do Węgrowa przez pół roku na treningi i mecze. Zajmowaliśmy czwarte miejsce, ale ze względu na ciężką chorobę żony i mając już trochę dość pracy za darmo, zrezygnowałem. Po kilku miesiącach otrzymałem propozycję pracy jako asystent Andrzeja Niemczyka. Znaliśmy się z czasów jego zaocznych studiów na AWF, więc wiedziałem z kim będę współpracował. Andrzej zrobił jeden bardzo dobry ruch. Namówił czołowe zawodniczki, które grały wówczas w lidze włoskiej i z różnych powodów zrezygnowały z gry w kadrze, do powrotu. Małgorzata Glinka, Dorota Świeniewicz, Magda Śliwa, Joanna Mirek, Małgorzata Niemczyk za jego namową wróciły do reprezentacji. To były wybijające się zawodniczki najmocniejszej ligi Europy. Do kadry doszły Agata Mróz, Dominika Leśniewicz i młoda Katarzyna Skowrońska. Stworzył się samograj, który nie wymagał włożenia wielkiej pracy treningowej. Dziewczyny wiedziały o co grają, same wyznaczyły sobie cel. Sprzyjało nam też szczęście, nasz złoty medal leżał w rękach Bułgarek, które pokonały Włoszki. Wiele dała też zespołowi „rywalizacja” o miano najlepszej zawodniczki mistrzostw pomiędzy Dorotą Świeniewicz i Małgorzatą Glinką, które rozegrały świetny turniej. W 2004 roku przed kwalifikacjami olimpijskimi moje drogi z Andrzejem Niemczykiem rozeszły się.
W 2006 roku był Pan współautorem srebrnego medalu mistrzostw świata, będąc drugim trenerem u Raula Lozano. Co było podstawą sukcesu w Japonii, co Argentyńczyk wniósł do polskiej siatkówki?
Po przyjściu Raula do Polski zmieniło się bardzo dużo. O tym już nie raz mówiono. Sposób treningu, podejście do trenowania, opracowania statystyczne, organizację pracy sztabu. Lozano pokazał dlaczego nasz zespół nie wygrywał, naszą słabą skuteczność w obronie i kontrataku z wysokich piłek. Siatkarze do dzisiaj przyznają, że otworzył im oczy na rzeczy, na które wcześniej nie zwracali uwagi. Wskazał do czego mamy dążyć i jak trenować. Na zajęciach powtarzano nieudane akcje aż do skutku, aby zapamiętać te wykonane prawidłowo. Zmieniło się podejście do przygotowania fizycznego, od tego czasu kadrowicze nie chcieli iść do klubów, gdzie nie było profesjonalnej siłowni. To był ogromny przełom. Siatkarze zaczęli uczyć się prawdziwej siatkówki. Jak jest to długotrwały proces pokazał finał z Brazylią, która już umiała grać w najważniejszych meczach, a nas stawka spotkania sparaliżowała. Teraz po latach polscy siatkarze osiągnęli ten najwyższy poziom i są w stanie, co już wielokrotnie pokazali, wygrywać najważniejsze imprezy.
Który momenty swojej pracy trenerskiej w polskich klubach wspomina Pan najmilej?
Po zakończeniu pracy jako asystent trenera Niemczyka dostałem propozycję pracy w klubie Big Star Kalisz. Podobnie jak w Węgrowie trafiłem do klubu po przejściach. W składzie wtedy wicemistrzyń Polski nastąpiły ogromne zmiany, została jedna reprezentantka - Masza Liktoras. W ośmioosobowym składzie, z jedną juniorką zdobyliśmy mistrzostwo Polski. Dziewczyny uwierzyły mi, stworzyliśmy wspaniałą grupę, która na boisku była razem. Wprowadziłem trochę nowych metod treningowych zaczerpniętych z włoskiej siatkówki, które później, od czasów Lozano, stały się standardem. Był to dla mnie najprzyjemniejszy okres pracy w Polsce. Nike Węgrów sportowo też dobrze wspominam.
Dwa lata później lecieliśmy na igrzyska do Pekinu z medalowymi nadziejami. Czego zabrakło, żeby stanąć na podium?
Były to moje drugie igrzyska, pierwsze w roli trenera. Zupełnie inne czasy, inna atmosfera, ale cel ten sam – zdobycie medalu. Mecze grupowe rozegraliśmy dobrze. Po łatwym pokonaniu Niemców i Egipcjan wygraliśmy z bardzo silną Serbią 3:1. Po porażce 0:3 z Brazylią wygraliśmy w tie-breaku z Rosją. W ćwierćfinale wylosowujemy Włochów. Uważam, że zabrakło nam w tym spotkaniu szczęścia w kluczowych momentach. Nadal też uczyliśmy się grać najważniejsze mecze, a takim jest ćwierćfinał igrzysk. Jeszcze nas to przerastało.
W 2011 roku zostaje Pan trenerem kadry kobiet. Rok później w kwalifikacjach do igrzysk w Londynie drużyna gra bardzo dobrze, ale turniej kończy porażką z gospodarzem - Turcją, co oznacza brak awansu. Ten mecz można było wygrać?
Można było wygrać. Objąłem zespół „z marszu” po dymisji trenera Jerzego Matlaka. Propozycję pracy otrzymałem podczas rozmowy telefonicznej, będąc w Brukseli u syna. Dokończyłem sezon reprezentacyjny, ale celem była kwalifikacja olimpijska, którą rozgrywaliśmy za rok. Po sezonie ligowym wybłagałem dodatkowy tydzień przygotowań, w sumie mieliśmy na nie nieco ponad dwa tygodnie. Wykonaliśmy dobrą pracę i pojechaliśmy na turniej do Turcji, gdzie nie dawano nam żadnych szans. W grupie mieliśmy bardzo silne Holenderki, mistrzynie świata – Rosjanki i Serbki – mistrzynie Europy. Wygraliśmy dwa pierwsze mecze w tie-breakach i 3:1 z Serbkami. Po zwycięstwie w półfinale z Niemkami w finale czekały nas Turczynki, grające u siebie. Zabrakło nam w tym meczu ogrania i Gosi Glinki, której nie udało mi się nakłonić do powrotu do kadry, mimo długich rozmów. Myślę, że jej obecność, tym bardziej, że wówczas grała w tureckim klubie, dałaby nam szansę na pokonanie Turczynek. Tak się nie stało, dziewczyny chyba trochę przeraziła fanatycznie dopingująca publiczność i po porażce 0:3 marzenia o wyjeździe do Londynu się skończyły. I moja praca z kadrą też, bo kilka miesięcy później dostałem zaskakującą dla mnie informację o nieprzedłużeniu umowy, co miało być formalnością. Tak zakończyłem pracę trenerską.
Nad jakimi projektami obecnie pracuje Pan w Akademii Polskiej Siatkówki?
Zajmujemy się programem kształcenia trenerów. PZPS od 2016 roku zgodnie z ustawą deregulującą odpowiada za to. Od tego czasu wydaliśmy ponad 800 dyplomów. Przeprowadzamy kursy i egzaminy wiedzy, które są przygotowywane przez naszych trenerów. Jest to szansa między innymi dla zawodników, którzy grając zawodowo w siatkówkę nie mieli czasu się uczyć. Pracujemy nad wprowadzeniem egzaminu praktycznego, czekamy na decyzję ministerstwa w tej sprawie. Będziemy szkolić trenerów w systemie VolleyStation, aby po zakończeniu kursu mogli pracować w tym systemie statystycznym. Dążymy do standaryzacji metod i sposobu przyznawania klas trenerskich z systemem obowiązującym w Europie. Moim marzeniem jest, aby w przyszłości nasz absolwent został pierwszym trenerem reprezentacji Polski.
www.pzps.pl to oficjalny serwis Polskiego Związku Piłki Siatkowej