JU, 30 marca 2015

Historycznie założycielami grodu Kopanica, która potem stała się stolicą Niemiec, czyli Berlina byli…Słowianie połabscy z plemienia Sprewian. I to właśnie Słowianie zdominowali tegoroczny Final Four Ligi Mistrzów.

Historycznie założycielami grodu Kopanica, która potem stała się stolicą Niemiec, czyli Berlina byli…Słowianie połabscy z plemienia Sprewian. I to właśnie Słowianie zdominowali tegoroczny Final Four Ligi Mistrzów.

Jak już wiadomo po główne trofeum sięgnął klub z Rosji – Zenit Kazań, który pokonał w trzech setach, ale po walce klub z Polski – Asseco Resovię Rzeszów. Na najniższym stopniu podium stanęli gospodarze, Niemcy – Recycling Volleys Berlin, którzy po pasjonującym tie breaku zwyciężyli mistrzów Polski – siatkarzy PGE Skry Bełchatów.

Trzymając się jednak faktów trzeba uczciwie napisać, że ta rywalizacja wykraczała dalece po za rosyjsko – polsko – niemiecką. W barwach wszystkich uczestników najwyższej rangi pucharu Europy grają także, Amerykanie, Argentyńczycy, Austriak, Bułgarzy, Czesi, Francuz z polskimi korzeniami, Irańczyk, Kubańczyk starający się o polski paszport, Holender, Serbowie, Słowak, Włoch. Był to więc turniej naprawdę o charakterze międzynarodowym.

Niemcy zakochani są w piłce nożnej. To nie dziwi. Przecież są aktualnymi mistrzami świata a Bundesliga jest jedną z najlepszych lig na świecie. Siatkówka jest na etapie popularyzacji i nie wolno pominąć faktu, że bardzo w tej promocji pomogło niemieckim siatkarzom trzecie miejsce na polskich mistrzostwach świata. Ferdinad Tille grający w barwach PGE Skry, czy Jochen Schoeps witani byli bardzo serdecznie. Choć w Berlinie trudno było informacje o odbywającym się Final Four, to jednak Max Schmeling Halle wypełniała na każdym meczu niemal kompletem publiczności. Duża w tym zasługa kibiców z Polski i częściowo z Rosji, ale jednak Niemcy byli w przewadze i to nie tylko w oparciu o miejscowy klub kibica. Oprawa zawodów była mniej lub bardziej przeniesieniem polskich standardów i trzeba przyznać, że było głośno, emocjonalnie i kulturalnie naturalnie. W berlińskiej hali mieliśmy do czynienia z międzynarodowym, siatkarskim świętem, przypominającym nie tak dawne mecze podczas mistrzostw świata w Polsce.

Już przed rozpoczęciem najważniejszej europejskiej rywalizacji wiadomo było, że dla Polska ma gwarantowane minimum drugie miejsce. Marzyliśmy jednak, że uda się zrealizować plan maksimum, czyli zająć miejsca pierwsze i trzecie. Skończyło się na wariancie gwarantowanym. Może trochę szkoda, ale spróbujmy docenić fakt, że po raz pierwszy w historii polskiej siatkówki w finalnym etapie Ligi Mistrzów zagrały dwa polskie kluby. To dowodzi, że mistrzostwo świata naszych siatkarzy nie było przypadkowe, bo być w żaden sposób nie mogło, kiedy by po nie sięgnąć trzeba było trzynastu potyczek. To dowodzi, jak ogromny jest potencjał PlusLigi i jak konsekwentnie, ale też cierpliwie polskie czołowe kluby budują swoją pozycję na arenie międzynarodowej.

Najbardziej żal szansy na podium dla PGE Skry Bełchatów. Rywale z Niemiec byli w zasięgu polskiego klubu. Może jednak nie tego dnia. Niemiecka publiczność wsparła ich naprawdę w sposób nadzwyczajny. Nawet zjednoczone siły fanów z Bełchatowa i Rzeszowa nie przełamały potęgi kibiców gospodarzy. Kluczowa była nieobecność zmagającego się z kontuzją Michała Winiarskiego. Po długotrwałym przeziębieniu Mariusz Wlazły także bardziej nadaje się na ciąg dalszy kuracji niż do intensywnej gry. Pozostali gracze Falasci też nie błyszczeli, ale jednak podjęli walkę do końca. Graczom mistrza Polski nie wolno zarzucić, że padli bez walki. Wprost przeciwnie. Set czwarty widowiskiem nadzwyczaj emocjonującym ze szczęśliwym finiszem dla polskiego klubu. Tie break był najlepszą formą promocji siatkówki. Przegrać w piątej odsłonie 21:23 to żadna ujma na honorze. Bełchatowianie naprawdę zrobili wszystko by stanąć na podium. Trzeba koniecznie zauważyć, że rywale choć w teorii nieco mniej utytułowani, to jednak w składzie mają kilku naprawdę klasowych i rutynowanych graczy. W tym meczu, który falował wgrali zasłużenie, ale nie było to zwycięstwo łatwe. PGE Skra w czterech dotychczasowych startach w Final Four ma w dorobku dwa medale brązowe i jeden srebrny w Lidze Mistrzów. Tym razem znalazła się na najbardziej znienawidzonym przez sportowców miejscu czwartym. Teraz jedynie pozostaje klubowi z Bełchatowa uzupełnienie kolekcji o najwyższy stopień podium.

Finał pomiędzy Zenitem Kazań a Asseco Resovią zakończył się w trzech setach. To wskazuje na łatwą przeprawę klubu z Rosji. To jednak spore uproszczenie. Zenit ma w składzie siatkarzy najwyższej klasy –  gwiazdy światowej siatkówki. Mimo to, Rzeszowianie w każdym z setów wychodzili na prowadzenie. Wówczas na ich drodze, a dokładniej w polu zagrywki stawał Kubańczyk, Wilfredo Leon. To on właściwie robił tak zwaną różnicę. W tym meczu był nie do zatrzymania. Z tej perspektywy cieszy, że Leon podjął starania o… polskie obywatelstwo. Może nie zagra nigdy w polskim klubie, bo na gracza tak „galaktycznego” zapewne długo nas nie będzie stać, ale może lepiej że nie będzie mógł grać przeciw reprezentacji Polski a może kiedyś założy biało-czerwone barwy…

Wracając do finału w Berlinie – trener Andrzej Kowal uczynił wszystko, co tego dnia było możliwe rotując szczególnie na pozycji przyjmujących. I uczciwie należy stwierdzić, że dokonał właściwych wyborów, ale na „kamandę” z Kazania nie było skutecznego rozwiązania. Siatkarze Assseco Resovii uwijali się, jak w ukropie. Bronili kapitalnie. Atakowali z pełną mocą, ale moc tego dnia była po stronie rywali. Szkoleniowiec z Kazania, Władimir Alekno, ex- szkoleniowiec Sbornej, która zdobyła w Londynie mistrzostwo olimpijskie – miał niegraniczoną wprost możliwość wprowadzania do gry zawodników z najwyższej światowej półki, tak jak nieograniczony jest budżet klubu. Wykorzystał ten atut bezwzględnie w sytuacjach kryzysowych podczas finału. Kluczowym posunięciem było wprowadzenie na boisko najbardziej obecnie kreatywnego rozgrywającego na świecie Saida Mir Marouflakraniego. Irańczyk znakomicie uporządkował i wykorzystał potencjał zespołu z Kazania.

W bilansie występu polskich klubów w Final Four trzeba rzetelnie stwierdzić: niedziela nie była może miła, ale wstydu też  nie było. Grę naszych drużyn tego dnia nie można rozpatrywać w kategoriach klęski. To były porażki poniesione po walce. Ani PGE Skra, ani Asseco Resovia nie „poddały” swoich meczów. Nie przegrały w szatni, ale na boisku. Warto docenić, że tak mistrzowie, jak i wicemistrzowie naszego kraju w berlińskim Final Four znalazły się po długim, wyczerpującym szlaku grupowym i play off. Należy uczynić wszystko, by w przyszłości próbować walczyć o maksymalną reprezentację polskich klubów w turniejach finałowych.

Jak pokazały ostatnie mistrzostwa świata – Polacy lubią powtarzać sukcesy przy okazji jubileuszy. Biało-czerwoni mistrzostwo globu powtórzyli po 40. latach. W roku 2018 minie 40. lat od zdobycia Pucharu Europy przez Płomień Milowice… Jeszcze trochę cierpliwości.

www.pzps.pl to oficjalny serwis Polskiego Związku Piłki Siatkowej